O. Jacek Salij. XI Niedziela Zwykła
Bracia i Siostry! Gdyby ktoś chciał dzisiejsze czytania ogarnąć jednym tytułem, można by posłużyć się słowami Psalmisty: „Pan jest blisko wszystkich skruszonych w sercu, a na pyszałka spogląda z daleka”.
Spójrzmy najpierw na króla Dawida. Dopuścił się bardzo ciężkiego grzechu, uwiódł cudzą żonę. Niestety, taka jest natura grzechu, że zazwyczaj pociąga za sobą grzechy następne, przeważnie jeszcze większe. Żeby ukryć cudzołóstwo, Dawid posunął się aż do morderstwa. Był królem i nie było dla niego wielkim problemem tak sprytnie zorganizować morderstwo męża uwiedzionej przez siebie kobiety, że niewinną krwią sam sobie rąk nie ubrudził i przez nikogo nie był podejrzewany o tę zbrodnię.
Strasznych grzechów dopuścił się Dawid, a sumienie nic mu nie wyrzucało. Wydawało mu się, że jemu wszystko wolno. Aż tak bardzo oddalił się od Boga. To właśnie w tym sensie na pyszałka Bóg spogląda z daleka, że to nie Bóg oddalił się od niego, ale on oddalił się od Boga.
I tak by pewnie zostało, gdyby Bóg nie ulitował się nad nieszczęsnym Dawidem i nie przysłał mu proroka Natana. Natan uprzytomnił mu, jak ciężkich grzechów się dopuścił. Uczynił to w psychologicznie bardzo mądry sposób – opowiedział mu przypowieść, dzięki której Dawid mógł na swój grzech spojrzeć niejako od zewnątrz. Dopiero wtedy zaczął pękać ten kamienny pancerz, w którym zamknął on swoje sumienie – i Dawid zaczął rozumieć, jak ciężko zgrzeszył. Zrozumiał zarazem, że jeden tylko Bóg może odpuścić człowiekowi grzechy tak ciężkie. Z czasem na różny sposób będzie wysławiać Boga za to, że On jest blisko wszystkich skruszonych w sercu.
Świadczą o tym Psalmy, których Dawid jest autorem. Dzisiaj w Psalmie responsoryjnym przypomniano nam słowa skruszonego Dawida, że „grzech wyznałem Tobie, mój Boże, i nie ukryłem mej winy. Rzekłem: Wyznaję mą nieprawość Panu, a Ty darowałeś niegodziwość mego grzechu”. Z czasem król Dawid pokochał Boga naprawdę całym sercem. Tylko ktoś serdecznie zakochany w Bogu mógł stworzyć takie arcydzieło liryki religijnej, jakim są Psalmy.
W dzisiejszych świętych czytaniach skruszony król Dawid został nam przedstawiony niejako w jednej parze z jawnogrzesznicą. Ona tym się różniła od Dawida, że nikt jej nie musiał uświadamiać tego, jak wielką jest grzesznicą. Ona sama o tym dobrze wiedziała. Zresztą nieustannie jej o tym przypominano. Przecież wszyscy nią gardzili, tak że w końcu może już ona sama czuła się nie człowiekiem, tylko ludzkim śmieciem. Zapewne czasem marzyła o normalnym życiu, że będzie miała męża, dzieci, że nikt nie będzie nią gardził – ale wiedziała, że są to marzenia kompletnie nierealne. Wyjście z szamba, w jakim się znalazła, zupełnie przekraczało jej siły i możliwości.
I oto zupełnie nieoczekiwanie pojawia się w jej życiowym horyzoncie Pan Jezus. Z niedowierzaniem, a zarazem z wielką nadzieją ta pogodzona już z własnym poniżeniem kobieta słucha Jego nauki. Łatwo się domyślić, jak mocno zabiło jej serce, kiedy Jezus mówił, że Bóg kocha wszystkich ludzi, że kocha również celników i prostytutki. Co więcej, ona na własne uszy słyszała, jak Pan Jezus upominał różnych zacnych ludzi, którzy ośmielają się gardzić innymi. On mówił im w oczy, że „celnicy i prostytutki uprzedzą was do królestwa Bożego”. Swoim sercem ta kobieta poczuła, że ona po prostu musi przyjść do Jezusa. Była pewna, że On nie okaże jej pogardy, ale będzie chciał ocalić jej sponiewieraną ludzką godność. Zrozumiała jeszcze więcej: zrozumiała, że zawierzyć się całkowicie Panu Jezusowi jest jej jedyną szansą na ocalenie.
Do niej zapewne jeszcze więcej niż do pokutującego króla Dawida odnoszą się słowa Psalmu, że Bóg jest blisko ludzi skruszonych w sercu. Ona wie teraz całą sobą, że bardzo ciężko grzeszyła. Wie również, że swoje grzeszne życie chce porzucić. Wierzy serdecznie, że Jezus odpuści jej grzechy i że dzięki Jego dobroci będzie mogła rozpocząć nowe życie. Przede wszystkim jednak ona poczuła się zdolna do miłości zupełnie innej, niż ta miłość brudna i zakłamana, która jest parodią miłości prawdziwej, a która ją poniżała i wystawiała na ludzką pogardę. To dlatego Pan Jezus, który przecież znał jej serce, powiedział wtedy: „Odpuszczone są jej liczne grzechy, ponieważ bardzo umiłowała”.
Spójrzmy jeszcze na faryzeusza Szymona, bo zapewne wszyscy jesteśmy trochę podobni do tej jawnogrzesznicy z dzisiejszej Ewangelii, ale trochę również do tego faryzeusza. Szymon odnosi się do Pana Jezusa pozytywnie, ale z dystansem. Pozytywnie – bo inaczej nie zapraszałby Go przecież do swego domu. On nawet zaprosił Go na ucztę, czyli do grona osób sobie najbliższych. Zarazem jednak Szymon się wobec Jezusa dystansuje. Pozornie okazuje Mu szacunek, ale w głębi duszy Go lekceważy. Ujawniło się to już w mało ukrywanym lekceważeniu, z jakim przyjmował on Jezusa do swego domu.
Bracia i Siostry! Myślę, że wielu z nas, słuchając gorzkich słów prawdy, jakie Pan Jezus skierował do faryzeusza Szymona, odczuło niepokój, że przecież te zarzuty Pana Jezusa odnoszą się również do mnie, kiedy Go zapraszam, żeby przyszedł do mnie w komunii świętej. „Wszedłem do twego domu – wyrzuca Pan Jezus Szymonowi – a nie podałeś Mi wody do nóg. Nie dałeś Mi pocałunku. Głowy nie namaściłeś Mi oliwą”. Przyznajmy wobec samych siebie, że nieraz nam się zdarza przystępować do komunii świętej z podobną bylejakością, z jaką przyjmował Jezusa do swego domu faryzeusz Szymon.
Przyjął Go do swego domu, a duchowo był od Niego bardzo daleko. Zapewne zastanawiał się nad tym, że może jednak Jezus jest obiecanym przez Boga Mesjaszem – i prawdopodobnie właśnie dlatego zaprosił Go do swego domu. Kiedy jednak zobaczył, że On pozwala jawnogrzesznicy całować swoje stopy i oblewać je swymi łzami, Szymon zwątpił, czy Jezus w ogóle jest jakimś prorokiem. „Gdyby On był prorokiem – pomyślał sobie – wiedziałby, co za jedna i jaka jest ta kobieta, która się Go dotyka, że jest grzesznicą”. Faryzeusz Szymon był niezłomnie przekonany o tym, że jawnogrzesznica to jest ludzki śmieć i prawdziwy prorok, a tym bardziej Mesjasz, powinien takim śmieciem gardzić. Ten, skądinąd zresztą zapewne poczciwy faryzeusz, nie umiał nawet pomyśleć o tym, że może tej kobiecie powinno się podać rękę i pomóc jej wyjść z jej moralnego upadku. Szymon nie umiał pomyśleć nawet o tym, że ta kobieta stoczyła się moralnie nie tylko ze swojej winy. Grzech tego faryzeusza polegał na tym, że myślał (dziś powiedzielibyśmy) partyjnie. Ludzie według jego światopoglądu dzielą się na tych godnych szacunku oraz na ludzki motłoch, którym powinno się gardzić.
Bracia i Siostry! Wydaje się, że w naszym polskim społeczeństwie grzech faryzeusza Szymona bardzo się rozpanoszył. Ideologicznie jesteśmy bardzo podzieleni, ale w tym jednym cechuje nas niemal diabelska zgoda – że swoich uważamy za mądrych i sprawiedliwych, a tych innych za oszołomów i ludzi złej woli. Zło popełniane przez swoich staramy się usprawiedliwiać, a przynajmniej bagatelizować, tych innych zaś potępiamy również za takie zło, którego oni wcale nie popełnili. Praktycznie zupełnie nie pamiętamy o przestrodze Pana Jezusa, że „każde królestwo, wewnętrznie skłócone, pustoszeje. I żadne miasto ani dom, wewnętrznie skłócony, się nie ostoi” (Mt 12,25).
Naprawdę coś z tym musimy zrobić. Tak dalej być nie może. Owszem, wolno nam się różnić. Ale starajmy się, jak to mówił; Cyprian Norwid, różnić się pięknie. Dobrą wolę i dobro starajmy się zauważać również u naszych przeciwników. Zło demaskujmy i potępiajmy również wtedy, kiedy jego sprawcami są ludzie ideowo nam bliscy. Starajmy się pamiętać o tym, że jesteśmy dziećmi jednego narodu, obywatelami jednego społeczeństwa.
Niestety, duch rozłamu i niezgody wkrada się nawet do polskiego Kościoła. Raz po raz ktoś próbuje polskich katolików dzielić na Kościół toruński i Kościół łagiewnicki, przeciwstawiać sobie czytelników Tygodnika Powszechnego i słuchaczy Radia Maryja. A przecież Kościół Chrystusowy jest jeden i to ten jeden Kościół wzbogacają nasze dobre czyny i oszpecają nasze grzechy – niezależnie od tego, czy jego sprawcami są przyjaciele Tygodnika Powszechnego czy słuchacze Radia Maryja.
W tym miejscu warto przypomnieć wezwanie, z jakim 99 lat temu, w roku 1914, zwrócił się do ówczesnego Kościoła papież Benedykt XV. Utworzyło się wówczas w Kościele wielkie napięcie między katolikami postępowymi i tradycyjnymi. Papież zwrócił się wtedy do wszystkich wiernych, żeby przestali dodawać do słowa „katolik” jakichś nazw odróżniających, bo to rozbija Kościół i wprowadza zamieszanie.
„Siła i natura wiary katolickiej – cytuję teraz słowa papieża Benedykta XV z jego pierwszej encykliki – ma tę właściwość, że jej nic ani dodać ani ująć nie można: albo się ją całą wyznaje, albo się ją w całości odrzuca. (...) Nie ma zatem potrzeby czynienia dodatków do zaznaczenia wyznania wiary katolickiej; każdemu niech wystarczy wyznanie: <Imię moje chrześcijanin, nazwisko katolik>; niech tylko każdy katolik stara się być naprawdę tym, co nazwa <katolik> oznacza”.
Bracia i Siostry! Konkluzja tej homilii może być tylko jedna: Starajmy się naśladować tę jawnogrzesznicę, której miłość była bardzo wielka, bo bardzo umiłowała. I unikajmy postawy faryzeusza Szymona, któremu tak łatwo przychodziło potępianie innych.
Niech nam sam Bóg dopomaga w wyrzucaniu z siebie tego wszystkiego, co w nas ciemne i niedobre. Amen.